Co za czort? – pomyślałam, gdy pierwszy raz usłyszałam o „obedience”. Moja reakcja była prawdopodobnie taka jak większości właścicieli psów w Polsce…
Obedience to po angielsku posłuszeństwo – tyle wiedziałam. Nie miałam jednak pojęcia, że jest to sportowa dyscyplina uprawiana w Stanach Zjednoczonych od 1936 r. – wtedy odbyły się pierwsze zawody. Wymyśliła ją trzy lata wcześniej Helen Whitehouse Walker, aby udowodnić, że psy (hodowała pudle) są inteligentne i doskonale rozumieją polecenia. W Polsce sport ten pojawił się dopiero w 2003 r., a od 2004 r. rozgrywane są oficjalne zawody.
Od początku, gdy zamieszkał ze mną Blues, wiedziałam, że chcę mieć posłusznego psa. Sport polegający na tym, że pies słucha człowieka i wykonuje jego polecenia, mógł być jedną z dróg do osiągnięcia celu. Zaczęłam czytać na ten temat i dowiedziałam się, że psy zaczynają od „zerówki”, w której prezentują podstawowe umiejętności (chodzenie przy nodze, siad, waruj, zostań, do mnie), a przejście do następnej klasy uzależnione jest od uzyskania oceny doskonałej. Spodobało mi się, że im wyższa klasa, tym trudniejsze są zadania.
Przestudiowałam więc regulaminy. Pojechałam zobaczyć takie zawody na własne oczy i… bardzo mi się spodobało. Ujrzałam bowiem psy, które radośnie wykonują polecenia, chodzą przy nodze swojego przewodnika, jakby były przylepione, siadają, warują, biegają, skaczą, aportują na komendę i nie przeszkadzają im w tym obserwatorzy (ludzie i psy) ani zapachy, ani latające muszki. A wszystko to robią z ogromnym zapałem. Wtedy zrozumiałam, że „obedience” to nie posłuszeństwo wymuszone na psie, ale zabawa, w którą zaangażowane jest tak samo zwierzę, jak człowiek. To praca oparta na ścisłej więzi i współdziałaniu psa z przewodnikiem. Wróciłam do domu pełna wrażeń, z myślami, że chcę stać się takim przewodnikiem dla mojego labradora, i z przekonaniem, że Blues równie chętnie podejmie się nowych zadań, bo uwielbia się uczyć i pracować ze mną. Wiedziałam oczywiście, że będzie to bardzo wysoko podniesiona poprzeczka przy młodym labradorze, który łatwo się rozprasza każdym poruszonym przez wiatr listkiem i każdym ludzkim głosem słyszanym w obrębie kilkuset metrów. Ale im większe wyzwanie, tym większa przyjemność. Postanowiłam sprawić, by Blues traktował nasze treningi jak najlepszą zabawę na świecie, by potrafił się skupić na mnie i na pracy. I tak się zaczęła nasza przygoda i zabawa w „obedience”. Pomogli nam trenerzy z fundacji Pomocna Łapa, organizujący kurs „Wstęp do obedience”.
Oczywiście nie od razu Kraków zbudowano, więc i my musimy dużo ćwiczyć, zaczynając od podstawowych zadań i stopniowo podnosząc stopień trudności. Dla mnie na początku najtrudniejsze było zachowanie spokoju i precyzja moich ruchów. Dla Bluesa? Chyba skupienie się. Ale teraz, gdy wchodzimy na trawnik, na którym rozstawione są pomarańczowe słupki, pies od razu wie, co będzie się działo. I patrzy na mnie pytająco: „Od czego dziś zaczynamy?”.
Już pierwsze treningi pokazały, że łatwo nie będzie. Największym wyzwaniem stało się poskromienie entuzjazmu Bluesa
Pierwszym zadaniem w obedience klasy zero jest tzw. socjalizacja. To ćwiczenie, dzięki któremu sędzia sprawdza, czy pies nie jest zalękniony, agresywny. Polega ono na tym, że przewodnik podchodzi z psem do sędziego, wita się, przedstawia siebie i zwierzaka, który w tym czasie spokojnie siedzi przy jego nodze. Sędzia chwilę gawędzi z człowiekiem i głaszcze psa. Tylko i aż tyle!
Zanim zaczęliśmy treningi, Blues zazwyczaj, widząc, że zbliżamy się do jakiegoś człowieka, i słysząc moje „dzień dobry”, już kilka metrów wcześniej wyrywał się do przodu i próbował skakać, by dosięgnąć językiem twarzy tej osoby (jest mistrzem skoku wzwyż!). Na smyczy mogłam go powstrzymać, choć wybite palce i wyrwane ze stawu barki stały się moją codziennością. Gdy szedł luzem, a ja nie zauważyłam, że ktoś nadchodzi, puszczał się dzikim pędem w jego stronę, nie słysząc mojego wołania. Znajomi wywoływali większy entuzjazm Bluesa, ale i obcy byli fantastycznym obiektem takich akcji. O spokojnym przystanięciu nie było mowy.
W takich oto okolicznościach zaczęła się nasza orka na ugorze. Na treningach stopniowo uczyliśmy się, jak zrobić krok w kierunku stojącego człowieka, potem dwa kroki, potem trzy. Każdy „wyskok” Bluesa kończył się powrotem na miejsce, z którego ruszaliśmy. Muszę przyznać, że na początku najtrudniejsze było dla mnie zachowanie spokoju (jak się nie denerwować w takiej sytuacji?!) i nieustanne powtarzanie czynności (ile razy można robić to samo?!). Za którymś – setnym? – razem Blues zrozumiał, że jeśli będzie się wyrywał, daleko nie zajdzie. Za każdy spokojny krok był sowicie nagradzany, a za wyskoki nie karałam go. Przytrzymywałam tylko na skróconej smyczy.
Potem przyszedł czas na opanowanie pozycji „siad” przy nodze i spokojne wytrzymanie w niej tych kilku minut, podczas gdy trener stał naprzeciwko. Następnym etapem było wyciągnięcie przeze mnie ręki w stronę trenera, by się przywitać, co oczywiście Blues traktował jako zachętę do skoku. Gdy po kilkuset kolejnych ćwiczeniach opanowaliśmy i tę umiejętność, przyszła kolej na ogromne wyzwanie: pochylenie się trenera nad psem. Przełomem był moment, w którym Blues zrozumiał, że jeśli zachowa spokój, zostanie nagrodzony nie tylko smakołykiem przeze mnie, ale także pogłaskaniem przez trenera – czyli dostanie to, na czym tak bardzo mu zależy. Głaskanie należało się bowiem tylko wtedy, gdy pupa psa pozostawała na ziemi. Po opanowaniu podstaw, zaczęliśmy ćwiczyć socjalizację nie tylko na treningach. Starałam się wykorzystać każdą sposobność – w domu, na ulicy, przed sklepem. Gdy pierwszy raz udało się nam spokojnie przywitać na ulicy, puchłam z dumy!
Z pamietnika Bluesa sportowca
Hurrra! Moja Ukochana Pani (MUP) zaczęła się ze mną więcej bawić! Na nowych treningach jest super, bo tyle się dzieje. Chodzimy z innymi psami zygzakiem po trawniku, trochę stoimy, trochę siedzimy, trochę leżymy. Najpierw myślałem, że będziemy biegać i skakać, okazało się jednak, że nie o to chodzi. Ale jest jeszcze lepiej, bo dostaję dużo pysznych nagród! Gdy spojrzę na MUP – dostaję nagrodę. Gdy usiądę – dostaję nagrodę. MUP czasami nie daje mi nagród tak szybko, jakby mogła, więc staram się jej pomóc i zanim mi powie, co mam zrobić, już to robię! Nie wiem, czy o to jej chodzi… Sprawdzę to jutro, bo znów idziemy na trening!
Moja Ukochana Pani (MUP) zabrała mnie znów na spotkanie z tymi cudownymi trenerami. Chciałem bardzo pokazać im, jak się cieszę, że ich widzę, więc skakałem wysoko, żeby mnie zauważyli. Kilka razy udało mi się otrzeć o ich ręce, jednego prawie liznąłem po twarzy. Nie mogłem jednak okazać im swoich uczuć, bo MUP trzymała mnie na smyczy. A potem chodziliśmy w kółko, w tę i z powrotem i najadłem się pysznych rzeczy. MUP daje mi coraz lepsze smakołyki. Uwielbiam te treningi!