Wywiad Agnieszki Kublik z Dorotą Warakomską na łamach Wysokich Obcasów. – Zaczęłam od nieformalnego rzecznikowania Kongresowi Kobiet. Potem włączyłam się w jego organizację, a od 2013 roku jestem prezeską stowarzyszenia. W TVP było tak samo – od stażystki noszącej kable po szefową informacji.
Kto ci robi kawę w pracy?
W biurze Kongresu Kobiet? Dziewczyny. Mamy bardzo skomplikowany ekspres, a tak poważnie – dlatego że wpadam tu zazwyczaj na styk.
Pytam, bo opowiadałaś kiedyś anegdotę o rozmowie z prezeską międzynarodowej korporacji. Usłyszałaś, że jej asystentka pracuje w domu. Spytałaś: „To kto robi ci kawę?”. „Przecież kawę mogę sobie sama zrobić – odpowiedziała prezeska. – Korona mi z głowy nie spadnie”.
Nie mam korony (śmiech). Oczywiście, mogę sama zrobić kawę. Ale często wpadam do biura Kongresu nieco spóźniona, a dziewczyny są tu gospodyniami i są tak kochane, że czekają na mnie z filiżanką kawy.
Jednak mogą też pracować w domu. Teraz jedna z koleżanek ma chorą mamę i pracuje w domu. W Grudziądzu. Działamy, jak możemy, nie mamy dużego sztabu. Są dwie dziewczyny na etacie, dwie współpracują na umowie-zleceniu. Ja jestem społecznicą.
Jesteś prezeską zarządu stowarzyszenia Kongres Kobiet społecznie?
Tak. Wszystkie koleżanki z zarządu i rady stowarzyszenia, ciała nadzorującego zarząd, działają społecznie. Więc to jest mój wolontariat. W biurze Kongresu jestem właściwie codziennie. Nawet w te dni, kiedy mam swoją pracę zawodową, zajmuję się kobiecymi sprawami w wolnych chwilach. Bo działalność społeczna na rzecz Kongresu jest całoroczna. Spotkania, dyskusje, poszukiwanie sponsorów, konferencje, szkolenia, wizyty. Przychodzi do nas wiele osób, przyjeżdżają delegacje zagraniczne.
To gdzie zarabiasz?
Prowadzę własną firmę. Robię szkolenia, treningi, doradzam, uczę ludzi wszystkiego, co jest związane z wystąpieniami publicznymi. Z charakteru jestem dziennikarką, więc jak tylko mogę podejmować różne dziennikarskie działania, to je podejmuję. Choć przyznaję, że zaangażowanie w działalność społeczną nie pozwala mi za bardzo na rozwijanie skrzydeł – brak czasu.
Postawiłam sobie za cel pracę z ludźmi, którzy chcą się doskonalić i mają coś do przekazania. Nie pracuję ze wszystkimi, np. z politykami – nie. Wybieram osoby, które naprawdę mają coś do powiedzenia, prowadzą rzetelne firmy, społecznie odpowiedzialne, które robią mnóstwo dobrego, ale nie potrafią publicznie o tym mówić. Uczę je, jak powinny rozmawiać z dziennikarzami, żeby móc dobrze przekazać to, co jest najistotniejsze w ich działalności. I zdecydowanie nie chodzi o to, żeby nauczyły się unikać odpowiedzi na trudne pytania.
Siedzimy w biurze Kongresu Kobiet, zaraz masz spotkanie biznesowe. Pomarańczowa bluzka, dżinsy, pomarańczowe tenisówki, plecak. Sukienusie nadal nie dla ciebie?
W zeszłym roku na VI Kongresie Kobiet po raz pierwszy w dorosłym życiu wystąpiłam w sukience! Długie suknie wkładam dosyć często służbowo, na scenę. Ale sukienki przed kolano – nie. To był więc przełom. Pewien młody chłopak, stylista, przekonał mnie do tego. Zaproponował, żebym przymierzyła sukienkę, a do niej mogę założyć nawet trampki. I tak od słowa do słowa ubrał mnie w sukienkę. Miał fantastyczne podejście. Podejście człowieka, który sam jest do czegoś przekonany i potrafi tym zarazić innych, jest absolutnie podstawową sprawą.
A ta sukienka
Lekko kremowa, krótsza z przodu, dłuższa z tyłu, prosta. Fajnie się w niej czułam. Ale na co dzień nadal chodzę w dżinsach. Ponieważ wykonuję wolny zawód i poświęcam czas głównie pracy społecznej, mam chyba prawo wyglądać tak, jak mi w duszy gra. Stosuję zasadę wygody. Na dyplomatyczne przyjęcie oczywiście ubieram się porządniej. Ale na co dzień adidasy i plecak ze względu na dolegliwości kręgosłupa. Poza tym w plecaku noszę całe biuro: komputer, dokumenty, głównie pilne sprawy kongresowe, bo Kongres zajmuje mi 90 proc. czasu.
Jako dziecko mówiłaś o sobie „piekielny Piotruś”. Stąd ta niechęć do sukienusi?
„Piekielny Piotruś” – tak wołali na mnie w domu. Ojciec chciał syna. Miałam być chłopcem. Mam zdjęcie z dzieciństwa, z czasów komunii starszej siostry, na którym siedzę ostrzyżona na jeża w sukieneczce w kratkę. Wcześniej miałam blond loki, ale pewnego razu, jak mama wyjechała służbowo za granicę, ojciec wziął mnie do fryzjera. Powiedział: „Nie będę cię czesał, jak mamy nie ma, to na jeża”. Mamie było szkoda. Na szczęście ojciec zachował pukiel w kopercie na pamiątkę. Od tamtej pory mam krótkie włosy. A na tym zdjęciu siedzę na zydelku w sukienusi, widać moje posiniaczone kolana – wygląda to prześmiesznie.
Chłopczyca
Grałam z chłopakami w piłkę, w kapsle, nie bawiłam się lalkami, miałam tylko jedną.
Opowiadałaś, że nie przyjaźniłaś się z dziewczynami, bo były „płytkie i infantylne”.
To, że w klasie są dziewczyny, zaczęłam zauważać dopiero w siódmej klasie. Wtedy zabrano chłopców z naszej do klasy sportowej judo. Zostały dziewczyny i tylko pięciu chłopaków. Stworzyłyśmy fajną paczkę, z niektórymi koleżankami widujemy się do dziś, częściej niż z dziewczynami z liceum.
Po latach powiesz, że późno odkryłaś, że w dziewczynach jest siła, że mogą sięgać po władzę. Jakbyś w sobie feministkę obudziła.
Tak, coś się we mnie obudziło.
Gdy po 17 latach odeszłam z telewizji, nagle się okazało, że mam czas, by przemyśleć różne rzeczy. Mój pierwszy kontakt z kobiecą działalnością to było stowarzyszenie Polish Professional Women Network (PWNet) w 2006 roku. Dziś jestem jego prezeską.
Wtedy to była grupa Amerykanek pracujących w polskich firmach i Polek z amerykańskich firm, np. Amerykańskiej Izby Handlowej, które postanowiły powołać coś w rodzaju klubu, żeby się spotykać, wymieniać doświadczeniami. Taki networking. Spotkania z nimi były dla mnie bardzo ważne, bo kiedy podziękowałam prezesowi TVP Bronisławowi Wildsteinowi za propozycję, którą mi złożył (powiedział mi, że potrzebuje na moje miejsce kogoś swojego, zaufanego), to w ciągu kilku godzin zostałam bez możliwości kontaktu ze światem. Oddałam telefon służbowy, laptop, samochód, zamknięto mi konto e-mailowe, a byłam na trzymiesięcznym wypowiedzeniu. Długo o tym opowiadam, widocznie ten nerw w środku ciągle siedzi, bo to naprawdę było okropne. Chodzi o brak klasy w postępowaniu z ludźmi.
I właśnie wtedy te kobiety, z którymi się znałam z różnej działalności służbowej, odnalazły mnie i zaprosiły na spotkanie. Dla mnie był to sygnał, że jednak są ludzie, którzy pozostają moimi przyjaciółmi, mimo że przestałam pracować w telewizji. Bo większość tak właśnie się zachowała – skoro już nic nikomu nie mogłam pomóc w telewizji, to przestali dzwonić. Myślałam: ale po co te kobiety chcą się ze mną spotykać? Poszłam na pierwsze spotkanie, podpisałam się pod aktem założycielskim tegoż klubu, a potem zaczęłyśmy rozmawiać, dyskutować. I to było przyjemne. I potrzebne.
Wtedy zaczęłam wiele rzeczy dostrzegać. Przykład? Że kobiety nie są tak samo traktowane jak mężczyźni. Sama tego doświadczyłam, choć nie miałam świadomości. O wszystko musiałam walczyć, starać się bardziej niż koledzy. Pracowałam po 20 godzin na dobę, będąc dyrektorką w TVP.
Bo?
Po pierwsze, pracowałam za innych. I to jest powszechne, że kobiety zazwyczaj wykonują pracę za innych, robią więcej, niż mają w zakresie obowiązków. Po drugie, muszą się o wiele bardziej starać, bardziej przygotowywać, żeby były wysłuchane i żeby ich koncepcje, ich inicjatywy, pomysły się przebiły. Naprawdę to musi być absolutnie dopracowane, co wymaga znacznie więcej pracy i przygotowania niż niedomyślane koncepcje, inicjatywy mężczyzn.
Rozmawiając z dziewczynami z PWnet, uświadomiłam sobie, że moje problemy w dyrekcji w telewizji niczym się nie różniły od tych, które mają kobiety w korporacjach. Takie drobiazgi – ścieżka awansów, szkolenia, a nawet nowe samochody. Kto w pierwszej kolejności je dostaje, kto w pierwszej kolejności jedzie na stypendium, kto w pierwszej kolejności zakwalifikuje się na jakieś atrakcyjne szkolenie? Nasi koledzy. A ewentualnie, jak żaden nie chce, to wtedy się pyta kobietę, czyby nie pojechała. Właśnie podczas tych rozmów z kobietami dotarło do mnie, że to jest powszechne. I rzeczywiście, dla mnie to było takie przebudzenie. Moje pierwsze przebudzenie.
Drugie natomiast przyszło podczas podróży po Stanach. Pojechałam do Ameryki w 2008 roku, aby zbierać materiały do książki „Droga 66”. Jeździłam po tej drodze w tę i z powrotem. W sumie pół roku na niej spędziłam. Spotkałam masę ludzi, i kobiet, i mężczyzn, którzy swoją postawą, działalnością, drobnymi krokami, zmianami najpierw w lokalnej społeczności, a potem poza nią zarażali swoimi pomysłami i inicjatywami kolejne osoby. To takie społeczeństwo obywatelskie w pigułce, które ja dopiero tam, na drodze 66, dostrzegłam. Przekonałam się, że jeśli jeden człowiek ma pomysł i potrafi wokół siebie skupić kilka osób, i wszyscy zaczynają coś robić, to efektem są wielkie zmiany. Wtedy uświadomiłam sobie, jak wiele mogę zrobić ja sama. Jak każdy i każda z nas może wiele dokonać. To brzmi patetycznie, wiem, ale naprawdę tak jest.
Dla mnie to było rewolucyjne – że nie ma co siedzieć i czekać, aż ktoś inny za nas coś zrobi, albo mieć pretensje do rządu, parlamentu, dlaczego czegoś nie robi. Uświadomiłam sobie, że dopóki ja czegoś nie zrobię, dopóki ja nie zacznę wybierać właściwie i nie sprawię, że ludzie zmienią sposób myślenia, oraz dopóki ja i każdy z nas nie zmienimy sposobu myślenia, to nie ruszymy z miejsca.
Zdj. Wysokie Obcasy